sobota, 11 kwietnia 2015

Joebranocka (7) - Jungle Trap ( s.1., ep.10 )


Jeśli zamierzacie się kiedyś wybrać w podróż do Indii, pamiętajcie by koniecznie uważać na zaklinaczy węży i opuszczone świątynie. Pierswi z całą pewnością pracują dla Cobry, a we wspaniałych ruinach zwiedzanych w towarzystwie przewodnika, przypadkiem może znajdować się kwatera pewnej tajnej organizacji.

Ale mimo to nie musi być przecież źle!

Zawsze jest przecież nadzieja, że traficie na oddział G.I.Joe wykonujący jakąś supertajną misję, który z pewnością poda Wam pomocną rękę!

Zatem usiądźcie przez telewizorami / monitorami / laptopami ( niepotrzebne skreślić ), zaczynamy nowy film :)


---------

Dzisiejszą Joebranockę obejrzycie TUTAJ

---------


Dzisiejszy odcinek ma miejsce w Indiach.

Grupa Joesów w składzie: Duke, Recondo, Rock & Roll, Scarlett i Snake-Eyes, ma spotkać się ze słynnym miejcowym wynalazcą, Dr. Shakurem, który obawia się o swoje życie. I słusznie, bowiem wkrótce "Prawdziwi Amerykańscy Bohaterowie" zostają zaatakowani przez siły wężojadów a naukowiec porwany.

Gdy Komandor Kobry nakazuje mu skontruować superbroń zdolną zagrozić każdemu miastu na świecie, Joesi ruszają do akcji, by przemierzając niebezpieczne dżungle uratować nie tylko doktora, ale i cały świat!


"Zasadzka w dżungli" to jeden z tych odcinków, które nie mają scenariusza i nie da się powiedzieć o nim wiele.
Zwyczajnie jest to odcinek pozbawiony jakichś zwrotów akcji, głębszej fabuły czy pamiętnych starć.
Ot zwykła strzelanka-nawalanka, bez emocji.
Epizod, który najpewniej się zapomni.
Szkoda też troszkę zmarnowanego potencjału, bo można było liczyć na więcej.
Niemniej, jak każdy filmik spod ręki Sunbow, niesienie on pewną zabawę i frajdę.
...
Choć mogłoby być dużo lepiej.  


Przedewszystkim szwankuje reżyseria.
Scenom brak dramatyzmu, czy to w czasie ucieczki przed lawą, czy w czasie zasadzki w mieście, czy w walce powietrznej.
Ot, "panowie trzeba zrobić scenę A, B i C" i panowie zrobili sceny.
Fajnie narysowali, zanimowali i zmontowali, i muzykę podłożyli.
Ale i mogłoby być w tym więcej werwy i dynamiki a czasem koniecznego suspensu. Tymczasem nawet muzyka momentami jest jakaś taka niedobrana.
Owszem, momentami też pozytywnie zaskakuje, niemniej montaż ściężki w wielu odcinkach wydawał mi się lepszy.



Dochodzą też pewne śmieszne elementy.
Skutek pewnej niekonsekwencji.
Np gdy Snake-Eyes w pojedynkę załatwia stado hien... choć chwilę wcześniej wszyscy przed nimi zwiewali, bo Recondo przestrzegł ich przed podejmowaniem walki z tymi drapieżnikami!
Dziwne, że jednak podziałało.
Z drugiej strony Recondo serwuje nam też sceny komiczne, jak jego pojedynek z nosorożcem.
To zdecydowanie jeden z plusów tego odcinka.
Sam fakt, że Recondo jest postacią wiodącą, dla wielu fanów zapewne plusem będzie także.



Generalnie dużo ciekawsza jest druga połowa bajki.
Pierwsze dziesięć minut to zasadniczo właśnie sama nawalanka, bez jakiejkolwiek choreografii i krótko mówiąc bez sensu.
Potem już coś zaczyna się dziać.
Jest właśnie wspomniana przeprawa przez dżunglę, pełna przygotowanych przez Cobrę pułapek.
Jest także cały mieszkający tu zwierzyniec, który co rusz uprzykrza Joesom wędrówkę, ale ci nie chcą rzecz jasna robić wszelkim wężom i krokodylom krzywdy.
Obrońcy praw ssaków i gadów najwyraźniej swojego poletka pilnowali!



Zdecydowanym pozytywem jest za to np. jedne z rzadkich momentów, gdy Joesi przebierają się w zdobyczne mundury Cobry.
Nie wiem, czemu ale zawsze lubiłem takie punkty zwrotne.
No i przy okazji możemy na własne oczy zobaczyć, że Scarlett potrafi być całkiem seksowna... o ile nosi na sobie właśnie uniform wężojadów.
Skądinąd ciekawe, że pożyczony od jakiegoś niebieskiego piechura stroik tak dobrze na niej leży.
Samodopasowujące się ciuchy czy co? 


Jest to także bodaj jeden z niewielu epizodów, w kórym supertajna niszczycielska i wogóle diabelska broń nie ma takiego wielkiego znaczenia jak w wielu innych odcinkach.
Nie ma tu bowiem ciągłego "och ach i co my teraz zrobimy?" albo "och ach jak fajnie, wreszcie zniszcze Amerykę i zdobędę władzę nad światem". Nie ma niepotrzebnego negocjowania ani składania żądań. 
Ot, broń jest na chwilę, nie wiadomo w gruncie rzeczy do końca robi, ale co ważne, nie zabiera pola o wiele ważniejszym wątkom i występującym w nich aktorom, czyli Joesom i ich żmudnej wyprawie przez niebezpieczną indyjską prowincję.

To, że wątek tej przeprawy bardziej łaskocze niż wciąga, to już zupełnie inna kwestia.



Podsumowując więc krótko.

Fanom G.I.Joe polecam jak zawsze, lepiej zobaczyć niż ominąć. Nic się przecież nie stanie.
Ale generalnie niż się też nie stanie jeśli odcinku tym się zapomni.
Bo w gruncie rzeczy taki właśnie jest. Nic się po nim nie pamięta.
Ot, nawalanka z paroma fajnymi momentami, ale bez żadnego celu i bez artystycznych ambicji.

Na pewno jest to jednak pozycja obowiązkowa dla fanów Recondo, bo ten gra tam pierwsze skrzypce, i dla mnie cały epizod ratuje swoimi scenami.
Podobnie ucieszą się szczęśliwi posiadacze Copper Heada, który pojawiał się w kreskówce rzadko.
Reszta obsady to zasadniczo stara i wkółko występująca gwardia, więc nie ma się czym podniecać.


Swoistą ciekawostką jest zresztą fakt, że jest to bodaj jeden z najbardziej kameralnych epizodów. 
Występuje tu zwyczajnie bardzo niewiele postaci.

Pewnym zaskoczeniem może być także dziwna kolorystyka Snake-Eyesa. Nie wiem czy to błąd animatorów, czy po prostu różne ekipy lubowały się w różnych barwach. Niemniej z niewiadomych przyczyn S-E pozbawiono tu tradycyjnego dla niego odcienia fioletu przez co jest... jakby taki niewidoczny.

Aha.
No i warto odnotować jeden z wyprzedzających swą epokę wynalazków.
Skype w wydaniu kobry u zakliczana węży.
Całkiem fajna zabawka. 
Na pewno i na pewno dużo atrakcyjniejsza niż zwykły laptop. 
Aż szkoda, że takie nie ukazuja się na rynku.
Chyba rzeczywiście czas wstąpić w szeregi Cobry ;)  

Tymczasem!

---------



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz