niedziela, 5 października 2014

"Prawdziwe amerykańskie rozczarowanie" - czyli dlaczego marzyłem by przeczytać oryginalne komiksy G.I.Joe i dlaczego teraz jednak trochę tego żałuję


Od momentu gdy tylko polski rynek zaczęło szturmować G.I.Joe moim pragnieniem było dowiedzieć się absolutnie wszystkiego na temat tej nowej, bajeranckiej ale i jednocześnie dalej tajemniczej marki, wszystko co z nią związane zobaczyć a najlepiej posiąść też wszelkie zabawki.
Stopniowe pojawianie się kreskówek stawiało pytanie - czy są inne kreskówki?
Coraz większa rzesza ludzików na ścianie sklepu z zabawkami, stawiało kolejne - kiedy wyjdą i jak superanckie będą następne figurki i pojazdy? 
A wreszcie widok polskiego wydania komiksu o "prawdziwych amerykańskich bohaterach" postawił ostateczne i bodaj najważniejsze - co się do cholery działo wcześniej?

Cover drugiego polskiego numeru,
pierwszego ze Storm-Shadowem na okładce...

Chyba każdy fan tm-semikowej edycji się nad tym zastanawiał. W końcu historii nie serwowano nam od samego początku, ale zostaliśmy wrzuceni w jej wir. 
Może nikt specjalnie nie dumał nad genezą powstania Cobry - bo przecież jak świat światem dobzi zawsze walczyli ze złymi i to skąd źli się wzięli akurat nas nie obchodziło - ważne by ostatecznie dostali w piernik. 
Z drugiej strony bohaterowie, choć atrakcyjni, intrygowali jednocześnie swoją przeszłością. Już w pierwszym i drugim numerze widzieliśmy przecież na własne oczy jak Biały Ninja ze znakiem Cobry na piersi masakrował Niebieskich Żołnierzy ze znakiem Cobry na piersi!
Fajnie to wyglądało ale automatycznie stawiało pytanie - jak? gdzie? kiedy? po co? i dlaczego?


... i kilka okładek historii wcześniejszych
jak widać SS był dosyć popularny 

Zresztą być może właśnie z tego powodu w trzecim numerze zaserwowano nam historię retrospektywną gdy ów Biały Ninja ze znakiem Cobry na piersi rzeczywiście walczył u boku Niebieskich Żołnierzy ze znakiem Cobry na piersi.
Tylko, że ten sam trzeci numer zaserwował nam również odmienne wcielenie Czarnego Ninjy Ninja, co automatycznie sprawiało, że chcieliśmy koniecznie się dowiedzieć - jak? gdzie? kiedy? po co? i dlaczego?
Jednocześnie stały szereg odniesień do "poprzednich numerów" jak nic wzmagał ciekawość. Kto, po co, dlaczego i kiedy zabił Hard Mastera i kim do cholery był ten cały Hard Master? Albo kim była Candy, której Ripcord samotnie szukał na wyspie wroga?
Itd td.
Faktem, że ciekawość tą nieco przesłaniały atrakcyjne fabuły bieżących numerów i ciekawość tego co nastąpi w kolejnych. Tym bardziej gdy w komiksach zaczęły debiutować nasze własne figurki, więc z jeszcze większym wytęsknieniem zaczęliśmy wypatrywać nowych historii.

było co oglądać i czytać... to tylko część z  polskich wydań

Niemniej nadszedł ten moment gdy wreszcie polska edycja G.I.Joe trafiła do grobu.
Ostatni numer jak na złość zawierał jeszcze więcej pytań, więc niestrudzenie szukaliśmy kolejnego w kioskach przez następne miesiące jeśli nie lata, licząc że wreszcie wyjdzie i poznamy należne nam odpowiedzi. Zmartwychwstanie jednak nigdy nie nastąpiło, a co za tym idzie większość z czytelników zapewne nigdy nie dowiedziała się "co było dalej".
Zamysł ten zaś momentalnie stał się moim marzeniem.

Okładka ostatniego G.I.Joe wydanego w Polsce

Faktem, że wkrótce zaczęła się epoka internetu i szperając w czeluściach sieci można było znaleźć zajawki oryginalnych amerykańskich wydań. Szybkość transferu nie powalała na kolana więc na razie z trudem szło obejrzenie choćby galerii okładek.
Choć nie przeszkodziło to mi, jeszcze małolatem będąc, złożyć zamówienia u jakiegoś jankesa na jego kolekcję joe-zeszytów, aczkolwiek rodzice niespecjalnie byli skorzy wyłożyć na ten szczytny cel 500 dolarów.
Wreszcie jednak nadszedł ten dzień, gdy transfer nabrał zdecydowanie tempa, a komiksy zaczęły trafiać w formie skanów do sieci.
Rzuciłem się więc na joe-pdfy od razu, ale cyfrowe wydania jakoś do mnie nie przemawiały. Faktem, że marzenie dotyczyło obcowania z żywą papierową edycją a od patrzenia w komputer i przewijania stron tylko bolały oczy.

jedna z ciekawszych okładek historii których nie ujrzeliśmy

Marzenie więc nadal pozostawało niezrealizowanie, choć krótkie zapoznanie się ze skanami wystarczyło by poczuć mocne rozczarowanie.
Choć bowiem polskie wydania przyzwyczaiły nas do pewnej jakości a retrospecja z trzeciego numeru także sprawiała dobre wrażenie, zwyczajnie szybko okazało się, że Tm-Semik zaserwował nam najlepszy wycinek joe-chronologii, z najlepszymi scenariuszami i rysownikami.
Historie wcześniejsze waliły po oczach dziecięcą kreską i ciągłym zaplątaniem.
Historie przyszłe zaś naprodukowały niestety ilość fabularnego absurdu przekraczającą wszelkie normy unijne.


... i zestaw kilku fatalnych, których na szczęście nie ujrzeliśmy także

Kto widział co Larry Hama uczynił z Firefly'em ten wie o co chodzi. Mój brat do tej pory się po tym nie pozbierał, stracił na zawsze swego szwarc-idola...
Dziwne transformacje postaci to zresztą ogólny motyw tego etapu joe-chronologii... z pojawieniem się Transformerów włącznie!
Ba, nie uwierzycie co się stało w jednem z numerów ze sławnym zamkiem Destro!

Przerysowany blady Snak-Eyes uzbrojony lepiej niż Rambo
świetnie oddaje charakter późniejszych zeszytów 

Inna sprawa, że artyści także zaczęli dołować. Zamiast wyważonego i realistycznego podejścia, pojawiła się zupełnie odmienna niezbyt pasująca do serii kreska superbohaterska Wildmana i Gosiera.
Niechlubny zaś tytuł najgorszego ilustratora serii otrzymuje zasłużenie John Statema, któremu zresztą nie wiedzieć czemu przypadło narysowanie przełomowej historii... w której Joes masowo giną!
Tak, na wszystkie wstawki fabularne wspomniane wyżej można by jeszcze przymknąć oko, ale fakt, że nagle w serii o nieśmiertelnych amerykańskich zabawkowych idolach, z dnia na dzień serwuje się istny Joe-holocaust, niszczy wszystko.

G.I.Joe włącza się do Wojny Domowej Cobry...
naturalnie bez żadnych strat...  

Bo przyznaję się bez bicia - niezwykła celność, kuloodporność dżi-aj-dżołów i ich pojazdów, którym czołgi Cobry mogły co najwyżej zadrapać lakier, zaczęła mnie w pewnym momencie wkurzać do tego stopnia, że naprawdę pragnąłem by wreszcie raz dostali bęcki albo i nawet kogoś im zabili.
Trzydzieści numerów obserwowania jak z niewiadomych powodów amerykańskie rakiety zawsze trafiają w cel a te Cobry chybiają w pewnym momencie stało się nie lada irytyjące. Podobnie jak fakt, że wojna domowa na wyspie Cobry jest jedyną w historii w której żaden amerykański żołnierz nie został nawet draśnięty... przy 45 tysiącach 986 zabitych, zaginionych i rannych po stronie przeciwnej.

...i historyczny moment gdy pojedynczy SAW Viper dokonuje cudu
 - trafia z karabinu do celu zabijając pierwszego Joe ever!

I naprawdę pominę już milczeniem rolę w tym wszystkim SAW Vipera. O całym debilizmie tego wątku najlepiej świadczy to, iż samo dowództwo Cobry było w wyraźnym szoku, że jakiegoś G.I.Joe udało się schwytać a co dopiero zabić.

Najlepiej pomysł z uśmiercaniem nieśmiertelnych obrazują chyba poniższe prześmiewcze skecze z G.I.Jeff, które podejmują temat co by było gdyby żołnierze Cobry zaczęli nagle ginąć w kreskówce.



Ogólnie moja refleksja jest więc niestety taka, że dla fana polskiego G.I.Joe lepiej byłoby nigdy nie dowiedzieć się co działo się w komiksie ani wcześniej ani tym bardziej później.
Historie te w zasadzie powinno się napisać i narysować w większości od nowa.

Z drugiej strony mimo wszystko nadal chciałbym ze wszystkimi papierowymi numerami się zapoznać i pewnie z czasem tak się stanie.
Faktem, że po części udało mi się to już zrealizować - niedawno bowiem skusiłem się i zafundowałem sobie wydania zbiorcze oryginalnych amerykańskich historii SPRZED polskiej wersji... i o tych rozczarowujących wydaniach opowiem Wam już wkrótce.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz