czwartek, 2 kwietnia 2015

Znalezione w Kiosku (2) - Kto jest kim na wyspie Cobra - Nr 2/1992


Długo już nie było na blogu o tm-semikach więc czas do tematu wrócić.

Dziś na warsztat idzie zresztą szczególny zeszyt w mojej kolekcji, wspomnieniach jak i wogóle w dziejach uniwersum trwającego przez 155 zeszytów i 12 długich lat!

Po pierwsze mam do niego szczególny i oczywisty sentyment, bo był pierwszym jaki dostałem.
Trochę niby dziwnie, bo Joesi byli jedyną serią, którą zbierałem regularnie do samego końca i której dzień w dzień wypatrywałem w kioskach.
Na opisywaną wcześniej Jedynkę zwyczajnie się nie załapałem i podczytywałem ją u kuzyna ze Świnoujścia, a "odziedziczyłem" po nim dopiero po latach.
Ten zaś numer był już pierwszym w pełni moim własnym. Otrzymanym zresztą w prezencie urodzinowym od kumpla z podwórka.
Z jednej strony bodaj najdziwniejszy prezent jaki dostałem - bo to niby wtedy wydawało się trochę obciachowe dostać "zwykły" pojedynczy komiks.
Z drugiej jednak G.I.Joe to G.I.Joe i prezent ten szczególnie bliski jest mojemu sercu do tej pory.

Inna rzecz, że te "prawdziwie amerykańskie" 52 strony są naprawdę niezwykłe i napakowane akcją od brzegu do brzegu!

No bo nie narażę się chyba nikomu jeśli stwierdzę, że nie ma lepszego sposobu na wprowadzanie nowej marki do świadomości polskich dzieci, jak przez dwójkę atrakcyjnych ninja (!), nawalających się z całą armią (!) i rekinami (!) na tajemnicznej wyspie (!).

Naprawdę jest tu więc na czym zawiesić oko, a historia wciąga sama...


...choć sama historia jest troszkę pokomplikowana. Ale nie trzeba jej do końca rozumieć ażeby cieszyć się świetną akcją!

Fabuła jest kontynuacją zdarzeń z nr 1/1992.
Storm-Shadow zabiera Snake-Eyes'a na wyspę Cobry, ażeby odnaleźć morderdę ich wspólnego mentora.
W tym samym zaś czasie samowolnie desantuje się tu równiez Ripcord poszukujący z kolei swojej narzeczonej Candy.
Oba te wątki łączy zaś człowiek-kameleon Zartan, henchman na usługach Cobry a we wszystko miesza się też rzecz jasna G.I.Joe usiłując wydostać swoich ludzi z gniazda wężojadów...


Z jednej strony czytelnik cały czas zadaje sobie pytania "kto to był ten cały Hard Master" i "kto to była ta cała Candy", czy np "czemu ten facet się przemienia?" i naturalnie "dlaczego ten biały ninja ze znakiem Cobry na piersi nawala się z innymi ziomkami z Cobra na piersi?".

Niemniej wszystko jest tu w miarę jakoś wytłumaczone i idzie sie połapać.

To w gruncie rzeczy prosta historia, a scenarzysta i rysownik starają się na wszystkie pytania odpowiedzieć.

Sama fabuła jest oczywiście mocno naciągana, bo nawet dziecko będzie się dziwić "jak to możliwe, że dwóch ninja potrafi wygrać z cała uzbrojoną po zęby armią".
Z drugiej strony przecież podobne rzeczy odstawiał już w pojedynkę Commando czy Rambo, więc niejako byliśmy już do superżołnierzy przyzwyczajeni.
I trzeba przyznać, że historia jest zarazem bardzo wciągająca i sugestywna.

Jeest to w moim odczuciu zresztą jeden najlepszych scenariuszy i motywów stworzonych przez Larrego Hamę.
W dodatku wszystko naszkicował genialnie Rod Whigham, jeden z moich ulubionych artystów w serii.


I w sumie żałowałem, że nigdy później podobna pomysł i scenariusz się nie powtórzył.

Oczywiście, Cobra i Joesi nawalali się aż miło a amerykańska stopa parę razy na wyspie węży się postawiła.
Ale nie było to już niestety to samo.

Aż dziwne, bo przecież komiks ma to do siebie, że lubi wkółko powtarzać najlepsze motywy. Ale to już jest, że Hama zawsze był tym "oryginalnym" artystą, który tworzył w przypływie impulsu i raczej nie wracał dwa razy do tej samej fabularnej rzeki.

A szkoda, bo na dobrą sprawę ani Stormy, ani Snake ani w duecie, nie pokazali już nigdy potem tej samej skali swoich możliwości.

Ale wróćmy do samego komiksu. Zresztą przecież nie sami ninja w nim występują...


Ekipa Joesów tu występują jest zresztą dosyć duża.

Poza specgrupą Flinta, Spirita, Alpine'a i Quick Kicka usiłującą odnaleźć Ricporda na wyspie, mamy także całą masę Prawdziwych Amerykańskich, którzy przychodzą im w sukurs.

Na pewno godny uwagi jest fakt, że debiutują tu Beach-Head i Wet Suit, od razu zresztą wchodząc do porywającej akcji - sceny na ścigaczach i konfrontacja z rekinami to nadal jedne z najbardziej mi pamiętnych i ulubionych.

Ciekawostką jest także, to także w tym numerze Hawk po raz pierwszy pojawia się w swoim "klasycznym" mundurze i hełmie z gwiazdką.

Ale również i po stronie bad guyów mamy ciekawe postacie.

Poraz pierwszy prezentują się tu bowiem Czerwoni Gwardziści, a także ich dowódcy - bliźniacy Tomax i Xamot.
Tragiczną w pewnym sensie postacią jest z kolei profesor Appel, naukowiec Cobry i ojciec Candy zarazem. Szkoda w sumie, że podobna mu postać nie pojawiła się już później na kartach G.I.Joe, bo łysy facet w czerwonym mundurze jakoś przyciągał zainteresowanie...

W wodzie rządzą zaś naturalnie Eeelsi - bezwzględni płetwonurkowie w hełmach rodem z przygód kapitana Cousteau. Ich pojedynek w głębinach z krwawiącym Storm-Shadowem oglądałem bodaj z milion razy...


Także w przypadku pojazdów jest ciekawie.

Szczególne wrażenie robi rzecz jasna Hydrofoil - motorówka Cobry, jeden z moich ulubionych pojazdów spod szyldu G.I.Joe zresztą.

Ogólnie zawsze jakoś ciągnęło mnie do morza, a tego jest tutaj pełno wszędzie.
I, znowu, szkoda że tego typu akcje nie miały już później na łamach Joe-komiksu miejsca.
Pojedynki z rekinami, torpedy sunące w wodzie, poduszkowce zestrzeliwujące helikoptery... to wszystko wygląda po prostu super!... i można było spokojnie jeszcze nieraz przy jakiejś okazji powtórzyć.

Innymi słowy fanów nurkowania i wszelkich motorówek ten numer będzie rozpieszczać i idealnie nadaje się do czytania na plaży, czy ogólnie zabrania na nadmorskie wakacje.
Potem niestety nie było już tak w tej kwestii dobrze.
Może Hama po całym tym wodnym szaleństwie nabawił się choroby morskiej?


Jest to więc poniekąd wzorcowy przykład komiksu franczyzowego, reklamującego linię zabawek, a zarazem wchodzącego dopiero na polski rynek.
Jest akcja, jest pewna tajemniczośc, krew się leje, Joesi pokazują dlaczego są elitarną jednostką, a Cobra jest w gruncie rzeczy tutaj ekipą do bicia... ale odbijają sobie wszystkie stresy z nawiązką w koncówce!
Ostatnia strona jest naprawdę zaskakująca i przewrotna, ale nie będę spoilerował.
Myślę, że zresztą że niejedenmu fanowi poleciała w tamtym momencie po policzku łezka a i pewnie parę pociech nie miało po skończeniu tego zeszytu apetytu.

Jednym słowem balans.

No i historia zmusza niejako do zakupu kolejnego zeszytu, by dowiedzieć się co stało się później, i czy rzeczywiście trup jest trupem czy może jakoś zmartwychwstanie.

I o to przecież chodzi! Bo gdyby ot tak wszystko zakończyło się fajnie i z sukcesem, i żyli i szczęśliwie, to niektórzy czytelnicy mogliby się odsunąć od serii już po numerze.
"Było ciekawie, ale wolę Batmana"...
A tutaj jest ten elelement, który wciąga z zeszytu na zeszyt coraz bardziej i zawsze pozostawia niejako pewien niedosyt.


Plusy za nami, a o wadach nie będę mówił, bo zwyczajnie jako sentymentalista doszukiwać się ich też nie chcę, jestem też chyba zbyt przywiązany by je wychwycić czy specjalnie się doszukiwać.

Dla mnie jest ekstra.

Tym bardziej, że do komiksu dodano także profile kilku postaci, swoiste wyciągi z kartoteki, a te zawsze uwielbiałem i wyczekiwałem ich w kolejnych numerach zastanawiając się która postać zostanie opisana.
W tym przypadku mamy aż trzy charaktery, i to te spod ciemnej gwiazdy, więc zestawienie jest niejako spójne tematycznie - Destro, Baroness i Dr. Mindbender.

A na koniec w ramach ciekawostki może jeszcze mała galeria wydań tegoż zeszytu.
Poniżej odpowiednio: Indonezja i Dania.



A jak Wy pamiętacie ten numer i popisy duetu S-S/S-E?
Jakie są Wasze odczucia?
I naturalnie, czy również z przejęciem wyczekiwaliście "zmartwychwstania" pewnej popularnej postaci?

---------

Materiały originalne ( 1986 rok ):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz