środa, 11 marca 2015

Joebranocka (2) - Ninja Holiday ( s.2, ep.21 )


Jest to jeden z tych odcinków serialu, który odwraca się od laserów, robotów, genetycznie ulepszonych nadludzi czy broni masowej zagłady rodem z "Doktora Who" na rzecz nieco bardziej realistycznej historii. Można mieć nawet wrażenie, że ogląda się ekranizację któregoś z zeszytów z serii "Special Missions", a nad całym epizodem czuwał Larry Hama.


Akcja rozpoczyna się na Wyspach Południowego Pacyfiku. Po rozbiciu siatki Cobry Joesi relaksują się w hotelu i szykują do powrotu do USA. Przypadkiem wychodzi na jaw, że Wet-Suit "dla podtrzymania kondycji"  chce wziąć udział w turnieju sztuk walki, który organizuje podejrzany typ nazwiskiem Pierre La Fonte (żeby nie było wątpliwości, że to rasowy czarny charakter ma długie czarne wąsy i przepaskę na oku, do złudzenia przypominając majora Bludda). Sierżant Slaughter kategorycznie zabrania podkomendnemu udziału w szemranych zawodach. Wysłannicy La Fonte'a omyłkowo biorą naszego ulubionego podoficera za Wet-Suita i uprowadzają go. Slaughter ląduje w sercu głębokiej dżungli, gdzie w ruinach dawnej świątyni rozpoczyna się turniej, którego zwycięzca zostanie wynajęty w celu zlikwidowania pewnej niezwykle ważnej osoby. Sierżant musi przystąpić do kolejnych pojedynków. Tymczasem zawróceni przez generała Hawka Joesi poszukują swego przełożonego...


Jak już wspomniałem odcinek dużo bardziej przypomina komiksową wersję przygód oddziału.
Sporo jest klimatycznego przedzierania się przez dżunglę, są walki z partyzantami (właśnie - nie z żołdakami Cobry w cudacznych ciuchach i z równie cudaczną bronią, ale właśnie z normalnie ubranymi i uzbrojonymi bojownikami), mamy nawet scenę w obskurnym barze, do którego bohaterowie pozytywni udają się po informacje i w którym muszą  obowiązkowo stoczyć walkę z bandziorami.

Kolejnym wielkim plusem tego epizodu jest ukazanie postaci jako bardziej wiarygodnych.
Slaughter niby dalej potrafi w pojedynkę rozgromić mały oddział, ale da się go już zmęczyć, znajduje równych sobie, a nawet lepszych od niego wojaków.  Poszczególni Joesi również jakoś lepiej wypadają jako żołnierze, wysłani najpierw na tajną misję, a potem wyruszający odbić kolegę.


Wreszcie pojawiający się w najmniej  spodziewanym momencie Dowódca Cobry jest traktowany tak jak być powinien - jako okrutny, bezwzględny i podstępny terrorysta, którego boją się jego podwładni i dla których niepowodzeń nie ma on niczym bondowski Ernst Stavro Blofeld litości.
Bez trudu sprowadza on największych bossów do roli pionków i przyprawia ich o drżenie serca. Omawiany odcunek był jednym z pierwszych jakie zobaczyłem w dzieciństwie, a pierwszym ze studia Sunbowa z Dowódcą jaki miałem okazję obejrzeć (wcześniej znałem go tylko z kilku epizodów DICa, gdzie pojawiała się o wiele mniej groźna inkarnacja tej postaci).
Przyznam, że tak zaprezentowany szef Cobry jawił się jako naprawdę groźny złoczyńca i do dziś uważam, że tak właśnie powinien być on traktowany zawsze - wtedy wierzyłoby się, że jest to "najbardziej niebezpieczny człowiek na Ziemi"  jak głosił biogram  pióra Hamy.

Brutalność oraz dosadność (postaci otwarcie mówią o zabijaniu lub śmierci - warto przypomnieć sobie jakie obostrzenia miał niemalże dekadę później serial o Spider-manie) mogą wydawać się kontrowersyjne jak na dość ugrzeczniony serial, jednak w dalszym ciągu mamy do czynienia z tym samym "Joe", w którym najlepsi z najlepszych nie są w stanie ustrzelić z broni laserowej przeciwnika, który stoi kilka metrów dalej, zaś o uśmiercaniu oponentów więcej się mówi niż faktycznie coś robi.



Największą zaletą odcinka pozostają walki, których jest naprawdę dużo. Mamy i pojedynki, i bitwy pomiędzy małymi grupami żołnierzy, i sporą batalię, w której Joesów wspierają najwięksi mistrzowie sztuk walki. Każde starcie ma w sobie coś wyjątkowego, co sprawia, że dana potyczka zapada w pamięć. Można też mówić o różnorodności - zobaczyć tu można zarówno walki stylizowane na wrestling (biorąc pod uwagę karierę Slaughtera poza serialem to nic dziwnego), jak i kickboxing lub kendo.

Trzeba jeszcze wspomnieć o wadach. Za największą mogę uznać animację - jest ona i niezbyt staranna (jeśli chodzi o zachowanie proporcji postaci), i... dziwna. Chodzi mi tu zwłaszcza o żołnierzy La Fonte'a, których skóra jest całkowicie biała. Błąd animatorów? Inny minus dotyczy walk. Pisałem o ich różnorodności i liczbie, ale jednak można odczuć lekki zawód. Bliżej poznajemy zaledwie kilku "kombatantów" - francuskiego kucharza-kickboxera oraz afrykańskiego wojownika, który troszkę przypomina Dhalsima z serii "Street Fighter" (w obu przypadkach na upartego można zarzucić twórcom posługiwanie się stereotypami rasowymi czy narodowościowymi). W tle mamy natomiast kilku anonimowych karateków, zapaśnika sumo, policjanta, kowboja  ("Y-M-C-A!") Aż chciałoby się ich zobaczyć w akcji i choć niby biorą udział w finałowej bitwie, to jednak jest to zdecydowanie za mało.


Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że cały motyw porwania Slaughtera jest bardzo naiwny i aż przywodzi na myśl niesławną siódmą część "Akademii policyjnej" wraz z zaginięciem komendanta Lassarda. Wydaje się zresztą mocno naciągane, by przestępcy, którzy chwalą się dostępem do akt GI Joe... nie mieli zdjęć cżłonków i nie potrafili odróżnić jednego od drugiego. 

No i można się jeszcze przyczepić (i jest to już właśnie czyste czepialstwo) do tytułu - słysząc "Ninja Holiday" spodziewalibyśmy się, że w odcinku pierwsze skrzypce będą odgrywać Snake Eyes i Storm Shadow. Tymczasem pojawia się tylko ten drugi i to na przysłowiową doczepkę. Są też ninja wykonujący rozkazy La Fonte'a, ale ich rola jest znacznie ograniczona.



Koniec końcem jest to jednak naprawdę solidny odcinek starych serii, dobry zwłaszcza dla fanów nieco większego realizmu w "Joe" i skłaniających się ku wizji oddziału z komiksów Marvela.

Na koniec kfjatki związane z polskim wydaniem (kaseta Demela numer 6).

Pierwszy dotyczy marszu przez dżunglę. W pewnym momencie Low-Light stwierdza, że przypomina mu się "Jądro ciemności" Josepha Conrada ("Heart of Darkness") i pyta Leathernecka czy zna ten utwór - żołnierz odpowiada, że nie, ale kojarzy film "Serce jest samotnym myśliwym" ("Heart is a Lonely Hunter"). Żart podwójny, bowiem odtwórca roli Leathernecka Chuck McCann wystąpił w tej właśnie  produkcji. W polskiej wersji tymczasem jest mowa o powieści "W ciemnym tunelu" (sic!), a  Leatherneck odpowiada, że "widział  film o podobnym tytule". Zrozumiałe, że gra słów była  trudna do oddania, ale jednak szkoda, tym bardziej, że wspomnienie o Conradzie to mały polski smaczek - autor "Jądra...." nazywał się  bowiem naprawdę Józef Korzeniowski i był naszym rodakiem, synem bojowników przeciwko caratowi, siostrzeńcem jednego z przywódców powstania styczniowego Stefana Bobrowskiego.


Tłumacz błysnął jeszcze w innym fragmencie. W jednej ze scen La Fonte zapytuje Slaughtera - którego dalej bierze za kogoś innego - czy może zwracać się do niego jego pseudonimem, czyli per "Wet-Suit". Tymczasem w polskiej wersji przestępca pyta "Czy wolno mi zwracać się do pana Lustrzanooki"? Skąd wziął taką ksywkę - nie mam pojęcia.

MacGazda


---------



Tekst był publikowany przedtem (ze zmianami) na forum Transformery.pl i portalu Independent Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz